środa, 8 sierpnia 2012

DED ENGINE - Hot Shot (1985)

„Amerykański JUDAS PRIEST” takie określenia padały w kierunku amerykańskiego zespołu DED ENGINE, który stylistycznie grał heavy metal z elementami power metalu z zacięciem punkowym. Tak w skrócie można by opisać to co grał ten mało znany zespół amerykański, który został założony w roku 1980 i nagrał dwa albumy, zawieszając potem działalność. W roku 1985 światło dzienne ujrzał debiutancki album zatytułowany „Hot shot” i jest to wydawnictwo, które niczego nie na mieszało w owym czasie, co jednak nie powinno nikogo dziwić. W tym czasie konkurencja była silna i takiego grania pod JUDAS PRIEST, grania wtórnego i opartego o sprawdzone patenty było od groma i tylko najsilniejszy mogli przetrwać. DED ENGINE był jednym z wielu i ich album jest tego najlepszym dowodem. Brak oryginalności, brak dobrej produkcji, czy też nie pewność muzyków to tylko niektóre wady, z którymi musi borykać się słuchać. Całość prezentuje się bardziej jako album utrzymany w klimacie europejskiego heavy/power metalu aniżeli amerykańskiego. Gdzie znajdziemy owe podobieństwa z JUDAS PRIEST? Na pewno w wokalu Scotta Litza który manierą przypomina Roba Halforda z lat 70, jednakże techniczne jest bez wątpienia gorszym wokalistą. Nie ma ognia, nie ma też jakieś takiej odpowiedniej zadziorności i wszystko w granicach przyzwoitości. Podobnie się ma z partiami gitarowymi, które wygrywane Douga Horstmana pokazują jaka jest przepaść między oryginałem, a marną podróbką. Nie ma emocji, nie ma w tych partiach ognia, wszystko takie jakieś nieco niemrawe, mimo licznych dynamicznych, energicznych riffów i melodyjnych solówek. Tak wszystko rozegrane jest na poziomie dobrym i nie ma widoków na coś więcej.

Można poczuć pewien niedosyt bo słuchając materiału można odnieść wrażenie, że są zadatki na killery, przeboje i łatwo wpadające w ucho utwory, niestety w większości przypadkach zostają oszpecone przez brak większego zaangażowania muzyków, jakby złagodzeniem, a także za sprawą słabego, nieco garażowego brzmienia. Pomijając ten fakt, można przy tupać nóżką przy dynamicznych kawałkach jak „Scream”, „Renegade” czy też „'til Deaf Do Us Part” które stawiają na rozpędzoną sekcję rytmiczną, ostre partie gitarowe i w miarę proste refreny. Może nie ma w nich krzty oryginalności, może brakuje im mocniejszego, czystszego brzmienia, ale na pewno nie brakuje im ducha lat 80, tej prostoty i solidności. JUDAS PRIEST pojawia się w każdej kompozycji i te skojarzenia z brytyjskim bandem są nieodłącznym elementem tego albumu. Riff do „Kings Of City” nasuwa „Screaming For Veangence” i słynny „You got another thing commin”, z kolei dynamiczny „Rabid” kojarzy się nieco z „Rapid Fire” czy też „Eat Me Alive” i sama konstrukcja taka znajoma. Może nie jest to jakiś minus, ale kawałki niestety sporo tracą na takowych porównaniach z oryginalnymi propozycjami JUDAS PRIEST. Oklepany riff, motyw słychać w zadziornym „Take A Hike” który prezentuje się okazale za sprawą prostego i zapadającego refrenu, czy też przemyślanej pracy gitarowej. Rasowe przeboje należy upatrywać w melodyjnym „Young Hot” czy też nieco toporniejszym „Hot shot” z lekkim hard rockowym zacięciem.

Jak na debiut nie jest to jakiś słaby album, ale na pewno tez nie powala na kolana. Brzmienie, nieco oklepane pomysły, mało przekonująca rozwiązania, brak własnego pomysłu na bardziej autorskie granie, a także umiejętności muzyków sprawiają że album sporo traci w ostatecznym rozrachunku, ale mimo to jest to album, który powinien zainteresować fanów JUDAS PRIEST jak i smakoszy starego heavy metalu z lat 80.

Ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz